Cheat Meal – czy warto stosować?
Uwaga! Wpis zawiera uogólnienia i uproszczenia, które mają wskazać na pewien istniejący problem. Adresatem tekstu jest przede wszystkim pewien typ osób starających się w bardzo niezdrowy psychicznie i fizycznie sposób schudnąć.
Wchodzisz na dietę. Marzysz o tym, żeby wreszcie zrzucić te 6 nadprogramowych kilogramów, które uzbierały się przez ostatni rok. Zamawiasz rozpiskę u dietetyka, wykupujesz catering albo kombinujesz z przepisami z kolorowych gazet i portali fitnessowych. Obcinasz kalorie i głodzisz się. Cały tydzień wyrzeczeń, jedzenia wafli ryżowych, pieczywa chrupkiego i mikroskopijnych ilości tego, co zmieści się w 1 500 kalorii. Do tego oczywiście treningi 3 razy w tygodniu albo nawet i częściej. Jedyne o czym myślisz przez cały ten czas to weekend. W sobotę możesz wreszcie odpiąć wrotki i zaszaleć. Trzy kawałki ciasta, dwa batony, paczka chipsów, pizza XXL na potrójnym serze ze wszystkimi dodatkami, które ma do zaoferowania pizzeria. Wszystko podlane 3 butelkami coli albo sprite’a. W niedziele jeszcze obiad u babci czy tez u mamy, więc odbijesz sobie całe tygodniowe cierpienie. Od poniedziałku znowu musisz zacząć się głodzić, trzeba nazbierać przez weekend tyle, ile tylko się da.
Krok do przodu. Dwa kroki w tył. I tak w kółko. Dwa tygodnie. Czasem miesiąc. Potem poddajesz się, zaliczasz doła i zaczynasz zajadać smutki. Za jakieś dwa-trzy miesiące znajdziesz kolejną dietę cud. Dieta Atkinsa, dieta chrystusowa, dieta Kwaśniewskiego, dieta księżycowa, dieta Duncana, dieta kopenhaska. Efekty już po 7 dniach! W dwa tygodnie schudniesz 10 kilo! Oby tylko w weekend można było zrobić sobie cheat meal albo cały cheat day. A jeśli nie można, to zaczekasz do końca tej chorej głodówki i znowu zaczniesz się objadać byle czym.
Znacie kogoś takiego? A może sami byliście w takiej sytuacji? Żaden wstyd! Trudno przecież wytrzymać presję społeczeństwa, kiedy na każdym kroku gazety, bilbordy, zgrabne kobiety i umięśnieni mężczyźni na reklamach krzyczą do Was, że musicie ważyć co najmniej pięć kilo mniej…
Dziś chcę Wam wytłumaczyć, dlaczego moda na cheat meal i cheat day to największa głupota, jaką możecie zrobić podczas diety lub cyklu treningowego.
Zacznijmy od tego, że dieta nie powinna oznaczać postu i głodzenia się; dieta, w potocznym znaczeniu, nie może kojarzyć się z restrykcją, reżimem i ograniczaniem się; dieta to nauka nowych, lepszych i zdrowszych nawyków żywieniowych – zamiana tych starych przyzwyczajeń na stałe, a nie na dwa tygodnie czy na miesiąc. Istnieją oczywiście przypadki zaawansowanej otyłości, w których koniecznością staje się znaczna redukcja objętości przyjmowanego pożywienia i dziennej kaloryczności. Są to jednak sytuacje raczej ekstremalne.
Dlaczego przez cały tydzień trzeba jeść pieczywo chrupkie z plastrem pomidora po to, żeby w weekend najeść się sernikiem albo kubłem lodów? To nie jest zdrowe, higieniczne odżywianie się. Takie podejście to nieustanne, podskórne wmawianie sobie, że jedyne rozwiązane to zmuszanie się do niesmacznego, bezpłciowego jedzenia „dietetycznego”. Nie jest to dobre ani dla ciała, ani dla mózgu. Przez całą dietę męczysz się, modlisz się o koniec, czekasz aż w końcu będzie można zjeść coś „normalnego”. To ślepa uliczka.
Masz ochotę na lody? Spróbuj zrobić lody z bananów (przepis!). Chcesz zjeść pizzę? Upiecz sobie własną (przepis!) – bez tych wszystkich tłustych i wątpliwej jakości dodatków. Chodzi za Tobą sernik? Spróbuj sernika z kaszy jaglanej (przepis!) albo z tofu (przepis!) Nie możesz przekonać się do sałatek? Zrób na szybko domowy sos, który znacznie wzbogaci jej smak (przepis!). Tylko nie kupuj tego syfu w stylu sosu tysiąca wysp z syropem glukozowo-fruktozowym, bo tylko będziesz dalej się oszukiwać, że jesz coś dobrego i zdrowego. Masz ochotę na coś słodkiego? Zjedz parę suszonych fig albo daktyli. Możesz też przygotować swoje własne batony energetyczne (przepis!). Nie lubisz zieleniny? Przygotuj sobie koktajl owocowo-warzywny (przepis!) – nawet nie poczujesz w nim smaku szpinaku czy jarmużu, jeśli odpowiednio dobierzesz proporcje. Mogę tak jeszcze długo wymieniać…
Chodzi mi o to, żebyś dał / dała swojemu ciału i swojemu mózgowi szansę. Niech nauczą się tego, że smaczne jedzenie nie musi równać się obleśnemu, tłustemu hamburgerowi ze zmielonych odpadów mięsnych, jelita, rogów i oczu z plastikową sałatą, nadmuchaną białą bułą i obciekającymi olejem frytkami. Zdrowe jedzenie, które wpłynie pozytywnie na Twoje ciało, i Twoje samopoczucie może być i – po prostu jest – bardzo smaczne i proste w przygotowaniu. Wystarczy tylko odrobinę wyjść poza swoją strefą komfortu i nauczyć się paru rzeczy, poznać kilka nowych przepisów i chcieć coś zmienić bez pójścia na łatwiznę.
Nie zrozumcie mnie źle. Chcę powiedzieć, że nie trzeba codziennie jeść ryżu z kurczakiem i kurczaka z ryżem (w przypadku diety wszystkożernej), żeby dobrze wyglądać i mieć szczupłą sylwetkę. Nie trzeba też zajadać się samą sałatą przez cały dzień. Zdrowe jedzenie nie musi być niesmaczne i monotonne. Takie męczenie się na diecie i podświadome wyczekiwanie na jej koniec albo na możliwość zjedzenia „oszukanego posiłku” do niczego nie prowadzi. Dieta powinna skutkować nie tylko redukcją tkanki tłuszczowej czy przyrostem masy mięśniowej, przede wszystkim powinna sprawić, że nasze nawyki żywieniowe zmienią się na lepsze – i to na stałe, a nie do momentu zejścia do wymarzonej wagi, bo te zrzucone kilogramy wcześniej czy później wrócą.
Pamiętajcie – jeśli ktoś proponuje Wam drogę na skróty i obiecuję Wam, że w dwa tygodnie w magiczny sposób ujmie Wam 10 kilogramów, nie wierzcie tej osobie. W przypadku zdrowia ciała i umysłu – niezależnie czy mówimy o treningu czy o planie żywieniowym – nie ma dróg na skróty, nie oznacza to jednak, że droga, którą trzeba obrać jest nieprzyjemna.